„Rzeczywistość nie ma mi nic lepszego do zaoferowania” Tomasz Lewandowski opowiada o Teatrze Nie Teraz

Prolog

Dokładny moment mojego przystąpienia do Teatru Nie Teraz jest nieuchwytny. Dużo łatwiej określić datę spotkania z Tomaszem Żakiem i rozpoczęcia współpracy z nim. Była jesień 1980 roku i Tomasz Żak dorabiał sobie w technikum, w którym właśnie zacząłem się uczyć, jako instruktor od czegoś, co sprowadzało się praktycznie do obsługi artystycznej akademii szkolnych. W podstawówce byłem równie dobry ze wszystkiego i decyzja o wyborze szkoły technicznej mogła się wydawać rozsądna, ale pierwsze tygodnie w nowej szkole uświadomiły mi, że zrobiłem jakiś życiowy błąd i przystąpienie do kółka teatralnego było próbą tego błędu zniwelowania. Jeśliby założyć, że Teatr Nie Teraz równa się Tomasz Żak, to spokojnie można by licznik czasu włączyć właśnie wtedy.

Nie miałem i pewnie nadal nie mam łatwości nawiązywania nowych kontaktów i pomimo iż TNT tworzyli tacy jak ja uczniowie szkół średnich, to w środowisko to wsiąkałem powoli. Pozostały mi w pamięci jakieś trudne do precyzyjnego określenia czasowego obrazki jak np. wycinanie nożyczkami wielkiego koła – zegara z materiału na scenie Pałacu Młodzieży, który to zegar był elementem scenografii do „Pasji według św. Jana” (Lechonia), czyli pierwszego spektaklu TNT, albo odprowadzenie (chyba po próbie) na przystanek dziewczyny, której cień jest do tej pory jakimś ważnym teatralnym logo – znaczkiem – wizerunkiem z przeszłości, który chcemy zachować albo przynajmniej przyznajemy się do niego. Na pewno byłem na spektaklu „Pasji według św. Jana ”, na który zaproszony był – i na który w końcu dotarł Ryszard Smożewski – i byłem świadkiem dyskusji (a może to był jego monolog) jaka się potem wywiązała. Czy istotne jest z perspektywy czasu, czy byłem tam jako już członek TNT, czy jeszcze jako kręcący się wokół TNT widz?

Moje dwa zdania

Pierwszą formą mojej aktywnej współpracy z TNT było współtworzenie scenariusza. Brzmi to prowokacyjnie i jest to oczywiście nadużycie, ale jakby ktoś miał ochotę na przedstawianie historii w estetyce bicia piany, to miałby ku temu przesłanki. Tomasz Żak pracując nad następnym spektaklem, który nazwał „Butelki”, a w którym występowali wyłącznie ludzie w wieku szkolnym, wpadł na pomysł, żeby tych ludzi przepytać co sądzą o rzeczywistości, którą ten spektakl miał poprzez ich obecność na scenie opisywać. Przepytywanie to przybrało formę pisemną i jakby się w estetyce bicia piany rozpędzić, to jego efekty zahaczały o literaturę. Ponieważ Tomasz Żak prowokował swoich aktorów do pisania jeszcze długo później, to takie zahaczenie o literaturę stawało się z czasem coraz bardziej prawdopodobne. Na razie jednak będąc w roku 1981 mówimy o sytuacji, w której do scenariusza Butelek weszły moje dwa zdania.

Spektakl „Butelki” w swojej pierwszej wersji był oparty na trzech poziomach jakości. Za przynależność do wysokiego poziomu artyzmu odpowiedzialny był Sławomir Gaudyn. Był jeszcze uczniem szkoły średniej tak jak my, ale z nas wszystkich najstarszym i już na trajektorii zmierzającej do aktorstwa jako pomysłu na życie. Od tego w jakiej formie dotarł na spektakl zależała jakość całego występu. Na drugim poziomie jakości znajdowali się ci, którzy byli w stanie udźwignąć wyrecytowanie wiersza Tomasz Żaka w formie jakiejś aktorskiej etiudy. Najlepiej zapamiętałem obecność na tym poziomie Światka Karwata. Trzeci poziom to był taki plankton, który recytował krótkie bon moty, czyli mądrości, które młodzież zainspirowana przez reżysera napisała. Nie od samego początku, ale na skutek jakichś personalnych zawirowań znalazłem się w gronie tych osób z trzeciego poziomu. W praktyce sprowadzało się to do tego, że cały spektakl stałem w jakiejś niszy, czy też załomie muru i w pewnym momencie robiłem dwa kroki w przód i recytowałem te młodzieńcze wyznania. Miałem takie wejścia dwa, ale nie bez znaczenia było to, że za jednym z tych wejść wypowiadałem swój własny tekst. Gdyby przyjąć estetykę bicia piany, to zadebiutowałem w TNT jako aktor w roku 1981.

Pomimo tego, że Tomasz Żak wykazuje chęć dokumentowania swojej działalności i ma do tego nawet pewne predyspozycje, to historia Teatru Nie Teraz wydaje się zbyt złożona, żeby potrzeba utrwalania faktów doganiała potrzebę kreowania nowych zdarzeń. Wieczne modyfikacje scenariuszy, kolejne wersje spektakli, zmiany w obsadzie, kto by to wszystko ogarnął. Kiedy wiele lat później niż czasy, które wspominamy, zaczęło się ukazywać czasopismo „Intuicje”, ktoś podjął próbę opisania tych pierwszych lat istnienia teatru. Moje kontakty z TNT były akurat wtedy dość luźne i nie było korzystnego klimatu do wytykania błędów jakie w tym opracowaniu się znalazły. Wielu z tych błędów już teraz nie umiałbym wskazać ale przynajmniej dwóch na pewno nie zapomnę. Bowiem pośród szerokiego składu osób występujących w pierwszej wersji „Butelek” nie miałem szczęścia zostać wymienionym, za to w zastępstwie za mnie, że tak zażartuję, została wymieniona moja przyszła żona, która o scenę nawet się nie otarła.
   
Zapewne najbardziej atrakcyjna dla mnie przy współpracy z TNT była, a w zasadzie nadal jest, możliwość walki na pierwszej linii frontu. Pierwsza linia frontu to taka metafora sprawdzenia jak to w rzeczywistości jest. Bo jeżeli wydaje ci się że masz coś do powiedzenia, to napisz to, a jeżeli wydaje ci się że być może będziesz aktorem, no to proszę spróbuj. Możliwość sprawdzenia jak się w danej roli czujesz jest bezcenna, nawet wtedy, gdy okazuje się, że czujesz się fatalnie. Występując w „Butelkach” w roli aktora czułem się fatalnie. Z perspektywy czasu można uznać że nie miałem łatwości do występów publicznych i niestety nadal ich nie mam. Stres związany z tym prostym wyjściem dwa kroki z załomu muru i wyrecytowaniem tekstu – nawet własnego – był tak duży, że nawet byłem w stanie znaleźć jakieś plusy wprowadzenia stanu wojennego, który te moje występy przerwał. Stan wojenny był dla mojego pokolenia wydarzeniem bezspornie traumatycznym, ale z pewnym niedowierzaniem z perspektywy czasu trzeba uznać, że trwało wtedy jakieś życie i już w czerwcu 1982 roku TNT z nową wersją „Butelek” zaliczył swój pierwszy wyjazdowy występ na festiwalu w Nowym Sączu. Z punktu widzenia mojej obecności w TNT, trzymając się estetyki bicia piany, to wtedy zadebiutowałem w ekipie technicznej. Możliwość rejestracji spektaklu sprowadzała się w tamtych czasach do nagrania dźwięku na monofonicznym magnetofonie kasetowym typu Grunding. Kasety magnetofonowe nie dość, że były deficytowe, to jeszcze miały ograniczoną długość, niewiele większą niż czas trwania spektaklu, a może nawet krótszą. Moim pierwszym zadaniem technicznym w TNT było włożenie w odpowiednim momencie wtyczki do kontaktu, która to czynność uruchamiała nagrywanie. Żeby nagrało się jak najwięcej spektaklu, w tym kończąca tą wersję Butelek piosenka w wykonaniu Roberta Wiśniowskiego. Trzeba było włączyć magnetofon na samym początku, czyli trzeba było ten początek wyczuć. Rola być może trywialna, ale tą akurat zaliczyłem chyba sprawnie, chociaż zapamiętałem, że udzieliło mi się zdenerwowanie aktorów związane z tym, że reżyser w ostatniej chwili próbował wymusić dość istotne zmiany. Cóż, spektakle w TNT ewoluowały od zawsze.

Wyszedłem przez okno

Zaraz po tym czerwcu spędzonym w Nowym Sączu nadeszły wakacje. W przypadku teatru złożonego z uczniów wakacje są okresem niebezpiecznym, gdyż nie do końca wiadomo, co komu w tym czasie przyjdzie do głowy. Teraz już nie jestem pewien, czy to były te wakacje, czy raczej te rok wcześniej, ale pamiętam, że czując powiew wolności postanowiłem zrezygnować z bycia w TNT. Nie miałem wrażenia, że ten teatr przybliża mnie do tego, o co mi w życiu chodzi i tylko jest źródłem stresu, a cały ten Żak to taki… i tutaj następuje seria negatywnych określeń. Na ostatnim przed wakacjami spotkaniu w siedzibie TNT w Pałacu Młodzieży, w pewnym momencie wyszedłem przez okno z przekonaniem, że już nie wrócę. Po wakacjach okazało się, że ówczesna rzeczywistość nie ma mi nic lepszego do zaoferowania niż Tomasz Żak ze swoim teatrem. Ten młodzieńczy zgaszony we wrześniu bunt zadziałał jak szczepionka na wiele lat, kiedy to wiele osób odchodziło z TNT, najczęściej w wakacje, a ja trwałem jak zaimpregnowany.

Dla równowagi gdzieś w tamtym okresie zostałem też z TNT wyrzucony. Wraz ze wzrostem poziomu warsztatowego spektakli wzrosła potrzeba atmosfery pracy, a kręcące się wciąż wokół TNT grupy miłośników czyli plankton, zaczęły przeszkadzać. Wszyscy nie będący zaangażowani w prace sceniczne zostali wymieceni, a rolę miotły odegrał Marek Zięba, który pojawił się gdzieś wtedy w pół drogi, tyle samo starszy od uczniowskiego składu TNT, ile młodszy od Tomasza Żaka. W estetyce bicia piany zdążyłem już być scenarzystą, aktorem i technikiem, ale tak naprawdę okazałem się w tamtej chwili nikim. Jednak po paru dniach Marek Zięba pojawił się u mnie w domu jako posłaniec tłumacząc, że trzeba było wymieść ten plankton i potrzebne do tego były proste kryteria, ale w stosunku do mnie kryteria są inne i ja mogę wrócić.

Stany nieustalone

Przepustką do mojego powrotu okazała się literatura. Skoro Tomasz Żak zachęcał czasem do pisania, to postanowiłem napisać coś bez zachęcania. Mój tekst, w którym użyłem sformułowania „stany nieustalone”,    stał się inspiracją do próby stworzenia spektaklu. Spektakl co prawda nie powstał, ale potrzeba stworzenia go trwała długo. Pozostał po tym projekcie plakat, który wydaje się tak dobry, że można by go użyć dzisiaj, gdyby ten spektakl w końcu powstał. Leżący na talerzu mózg, a obok nóż i widelec to dobry symbol nieustannych prób dobrania się do tego, co tam w naszych głowach się dzieje, które to próby podejmujemy indywidualnie i zbiorowo wraz z coraz lepszymi psycho i neuro naukami, a po czterdziestu latach postępu stany są wciąż nieustalone.

Ja i gitara

Jesienią roku 1983 byłem znowu w składzie aktorskim i jeździłem na próby do Krakowa do klubu studenckiego Nawojka, gdyż TNT przeskakiwał do ligi teatrów studenckich. W spektaklu „Między wierszami wierszy” oprócz aktorów grających jakieś wyraziste role i odzywających się, był tłumek nic nie mówiący i ja byłem w tym tłumku. W takim charakterze zaliczyłem pierwszy wyjazd zagraniczny TNT do Bratysławy.

W tym miejscu można zacząć poruszać wątek – ja i gitara. W dzieciństwie marzyłem o różnych instrumentach ale nie o gitarze. Jednak gdy na podwórku zaczęli się pojawiać tacy, co grają na gitarze i śpiewają, a w radiu dołączył do nich Bob Dylan, gitara stała się obiektem pożądania. Ale pod koniec lat siedemdziesiątych, w związku z panującym ustrojem, nie było w sklepach żadnych gitar. Nie pamiętam czy w Tarnowie był jakiś sklep muzyczny ale nawet w Krakowie w takim sklepie można było kupić co najwyżej jakieś drewniane flety, a nie gitary. Owszem ludzie sobie jakoś radzili i pewnego dnia wszyscy zainteresowani wiedzieli, że do sklepu elektrycznego na ulicy Krakowskiej rzucili gitary. Wchodziłeś do takiego sklepu, który ani na wystawie, ani w nazwie nie miał nic wspólnego z muzyką ale w środku ktoś właśnie kupował gitarę i po krótkiej chwili stresującej niepewności okazało się, że dla ciebie jeszcze też starczyło tego deficytowego towaru. Instrument ten był bardzo kiepskiej jakości, a ja dodatkowo go jeszcze pogorszyłem z niewiedzy, bowiem dostęp do wiedzy na temat, jak grać i jak postępować z gitarą też był deficytowy. Wymieniłem struny nylonowe na metalowe, co poskutkowało wygięciem się gryfu i potwornym wzrostem twardości podczas gry oraz psuciem się naciągów, które też bardzo trudno było kupić. Pierwsze lata gry na instrumencie, podczas których niektórzy napaleni grajkowie stają się wirtuozami, ja spędziłem na technicznych męczarniach. Okres ten można symbolicznie zamknąć wyjazdem do Bratysławy, gdyż tam właśnie kupiłem swoją drugą gitarę.

Wspominając moją drogę do statusu piszącego i wykonującego swoje piosenki kogoś, niech będzie że barda, łatwo popaść w martyrologię. Trudności z dostępem do instrumentu, do wiedzy, trudności z wydobywaniem głosu, o których jeszcze nie wspominałem w tym tekście, ale które ciążyły mi przez długie lata i niestety nie przestały. Cóż, generalnie ludzie mają problemy i być może najciekawsze jest to, jak je przezwyciężają. W przezwyciężaniu problemów nie czuję się jeszcze specjalistą, ale już wiem, jak ważne jest docenienie faktu, że miało się jednak w życiu czasami trochę szczęścia. W przypadku tego teksu najstosowniejsze jest uznanie za element szczęścia spotkanie z TNT. Mniej oczywistym jest uznanie za szczęście życie w czasach, w których nie było co prawda w sklepach gitar, ale były podwórka, na których ktoś grał na gitarze. Elementem mojego prywatnego szczęścia jest też to, że mogłem sobie kupić gitarę w Bratysławie, a to nie było wcale dla każdego takie proste.   

Ilość formalnych problemów przy przekraczaniu granic w latach osiemdziesiątych może być teraz trudna do zrozumienia. Gdy pojawiła się perspektywa wyjazdu do Bratysławy właśnie skończyłem osiemnaście lat. Tomasz Żak miał jakieś znajomości w biurze paszportowym, ale do wyrobienia paszportu potrzebne było chociażby zdjęcie, a usług oferujących błyskawiczne ich wykonanie nie było. Mój ojciec chemik za pomocą pożyczonego naprędce sprzętu pół nocy żonglował odczynnikami w kuchni przekształconej w ciemnię fotograficzną. Jakość uzyskanych zdjęć była kiepska, ale o dziwo paszport dostałem. To kolejny przypadek szczęścia, ale jeżeli już wspominam mojego ojca, to większego kalibru szczęściem było to, że pracował przez pewien czas w Czechosłowacji, za co pobierał wynagrodzenie w rublu transferowym. Konstrukt tej waluty był tak dziwaczny, że kompletnie nie opłacało się jej wymieniać na złotówki, za to świetnie się sprawdzała przy zakupach w tak zwanych demoludach. Ilość pieniędzy za które można było coś kupić za granicą w krajach demokracji ludowej była reglamentowana. Nie ważne ile miałeś pieniędzy w Polsce, za granicą obowiązywał limit książeczki walutowej. Jeżeli jednak miałeś konto w rublu transferowym twoje możliwości znacząco wzrastały. Dzięki mojemu ojcu z całej ekipy TNT byłem w Bratysławie zdecydowanie najbogatszy.

Gitara którą tam kupiłem też nie była jakimś dobrym jakościowo instrumentem. Być może najważniejsze było to, że lepiej od poprzedniej zniosła wymianę strun na metalowe. Miłośnikiem strun nylonowych stałem się dopiero przy gitarze trzeciej, ale to się stało odrobinę później. Póki co kupno gitary w Bratysławie było jakimś pierwszym, przypadkowym i niepozornym na razie znakiem dla świata w tym dla Tomasza Żaka, że ja mam co do gitary pewne zamiary. TNT miał w swojej orbicie wtedy bardów co najmniej dwóch. Najważniejszy z nich Robert Wiśniowski, który do Bratysławy nie pojechał, ale pojechała tam jego gitara. Nie wiem z jakich względów nie mógł jechać, ale waga imprezy była na tyle duża, że wiadomo było, że ten bard, który akurat pojechać mógł powinien mieć dobry instrument, a najlepszy wtedy miał właśnie Robert. Gitara ta była biała. To było wtedy bardzo wyjątkowe ale w perspektywie przekraczania granic stało się źródłem dodatkowego niepokoju. Przy przekraczaniu granic trzeba się bowiem było spodziewać problemów ze strony celników. Nigdy nie mogłeś być pewien, czy to, co kupiłeś za granicą, możesz wwieść do Polski. A jeżeli jedziesz z gitarą i chcesz z nią wrócić, to jak udowodnić, że to ta sama którą wywiozłeś, a nie jakaś za granicą kupiona, która powinna być oclona. Przed wyjazdem bardowie wiedli spekulacje czy nie będą potrzebne przy wjeździe pewne deklaracje, że wwozimy gitarę białą i chcemy ją potem wywieźć taką samą. Czy nieufni celnicy na granicy nie wpadną na pomysł żeby przybić pieczątkę na gitarze, która poprzez to, że jest biała z pieczątką tą skażona będzie żyć musiała. Mieliśmy jednak szczęście, ja kupiłem i przewiozłem swoją gitarę, a biała gitara nie skażona pieczątką wróciła do właściciela.

Nie wszyscy jednak mieli na tym festiwalu w Bratysławie szczęście. Ten bard, który pojechał z gitarą Roberta (nie jestem już pewny ale chyba nazywał się Boguś Kamiński) miał zapewnioną możliwość występu z kilkoma piosenkami na scenie festiwalowej. Było w jego prezentacji trochę Cohena, ale zaśpiewanie „Przyjaciół nikt nie będzie nam wybierał” Garczarka okazało się w roku 1983, „przebacz mi smutna Bratysławo”, pewną przesadą. Z naszej perspektywy to tylko anegdoty, ale tam na miejscu, kogoś spośród organizatorów, uznanego za odpowiedzialnego za taki występ barda z Polski, podobno relegowano ze studiów, a na naszym pokazie „ Między wierszami wierszy” pojawili się umundurowani funkcjonariusze służb niczym jakieś zielone ludziki.

Z Cohenem w tle

Na festiwalu teatralnym w krakowskiej Rotundzie w roku 84-tym na ten sam spektakl patrzyłem już z góry.    Czy przejście ze składu aktorskiego na krzesło technika odpowiedzialnego za światło można nazwać awansem? Rzecz względna, ale przynajmniej załapałem się na afisz z uroczym błędem drukarskim, jako Tmoasz Lewandowski. Według niektórych skróconych wersji historii moja współpraca z TNT dopiero wtedy się rozpoczęła. Z obsługiwania świateł w „Między wierszami wierszy” mam kilka miłych wspomnień. Poczynając od muzealnej piwnicy, która po współczesnych remontach już w tamtym kształcie nie istnieje, aż po usadowienie mnie na nieistniejącej już budce stróża na korytarzu kamienicy Rynek 9. Na Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych też miałem stanowisko wzniesione gdzieś pod sufit. Przerabialiśmy klub studencki Nawojka długo, gdyż Tomasz Żak uparł się, że zrobi dwie sceny przedzielone zasłoną z jakiejś folii. Na jednym stole głównym rozgrywał się normalny spektakl, a obok za folią stał stół mniejszy, na którym para aktorska rozgrywała jakiś drugi scenariusz. Widzowie, którzy wylosowali miejsca przy mniejszym stole mieli według mnie prawo czuć się pokrzywdzeni ale eksperyment artystyczny został zaliczony.

W spektaklu tym bardzo dużą rolę pełniła muzyka grana na żywo przez świetnych instrumentalistów. Tym razem jednak w okolicach wakacji odeszli z TNT muzycy. Równocześnie ja, wybierając się z namiotem na kilka dni do Kowar na festiwal teatrów ulicznych, zabrałem ze sobą gitarę. W skład ekipy pod-namiotowej    wchodzili między innymi Jacek Głąb, Piotr Filip i nieżyjący już Jacek Czaja. Miałem wtedy w repertuarze może kilkanaście piosenek, ale na długie pod-namiotowe wieczory bardzo się one przydały. Relacje z tych wieczorów rozeszły się na tyle szeroko, że kiedy Tomasz Żak zaczął pracować nad nowym spektaklem, to wpadł na pomysł, żeby wykorzystać moją umiejętność gry na gitarze. Pierwotnie podszedł do tematu w sposób bardzo asekuracyjny. Stwierdził, że skoro gram szlagiery Cohena, to on napisze inny własny tekst do jakiejś słynnej melodii, aktorka w spektaklu go zaśpiewa, a ja będę znowu nic nie mówiącym aktorem, ale tym razem muzykiem akompaniującym aktorom, którzy głos wydobywają. Plan ten w zasadzie został zrealizowany, ale z jedną bardzo dla mnie ważną korektą. Tomasz Żak bowiem przekazując mi teksty piosenek do spektaklu „Zdrada” przyznał, że niestety pisanie do melodii któregoś z hitów Cohena mu nie wyszło.

Ja specjalnie się tym nie przejąłem. Najprawdopodobniej od początku uważałem, że jestem w stanie komponować melodie i koncepcja podpierania się Cohenem jest zbędna. Ale tak samo uważałem, że będę za chwilę umiał świetnie grać i śpiewać. Póki co jednak przy powstawaniu spektaklu „Zdrada” okazało się, że umiem świetnie komponować, a moje świetne granie i śpiewanie w tamtym czasie nie przeszło pozytywnej weryfikacji i co najwyżej oscylowało w kategorii dostateczny. W ogóle stwierdzenie, że coś się robi świetnie, jest bardzo uznaniowe i zależy od kryteriów jakie przyjmą oceniający. Gdybym trafił w środowisko zdolnych muzyków kompozytorów, to raczej nie mógłbym liczyć na tak pozytywny odbiór tych swoich pierwszych melodii do piosenek. Entuzjastyczna reakcja Tomasza Żaka i w zasadzie całego ówczesnego składu TNT na te moje pierwsze próby kompozytorskie, to jest na pewno coś kwalifikującego się do stwierdzenia, że jednak miało się w życiu szczęście. Wyprzedzając nieco chronologię tych wspomnień, w ciągu paru lat powstało kilka piosenek na tyle dobrych, że grane są do dzisiaj, a po drodze powstał spektakl TNT oparty na piosenkach. Jedyną rolą, w której mogłem zaznać poczucia spełnienia w nadchodzących latach była rola kompozytora.

Tablica pamiątkowa

Spektakl „Zdrada” był przygotowywany w Oratorium Filipinów i chyba miał tam premierę. Miejsca w których TNT próbował znaleźć możliwości pracy w tamtym czasie są osobnym i ciekawym dla mnie tematem wspomnień. Pamiętam jak Tomasz Żak, pewien od początku swojej wartości i misji (chociaż akurat misja ulegała w perspektywie lat ostrym korektom), stojąc pod budynkiem Zachęty na placu Rybnym oznajmił, że w tym miejscu kiedyś będzie wmurowana tablica oznajmująca wszem i wobec fakt, że Teatr Nie Teraz miał tutaj swoją siedzibę. Ile takich tablic w Tarnowie, a teraz to już nie tylko w tym mieście, musiałoby zostać wmurowanych? Jak trudno teraz byłoby określić precyzyjne daty pobytu TNT w danych miejscach? „Zachęta” to skrócona nazwa jakiejś placówki kulturalnej, której dokładnej nazwy już nie pamiętam. Po przejęciu budynku przez szkołę społeczną w latach 90-tych słowo „Zachęta” trwało długo w formie dużej pionowej konstrukcji przestrzennej, jakby wzdłuż rynny. Najprawdopodobniej po jakichś remontach powinno ono zniknąć, ale teraz, gdy to piszę, mam straszną ochotę sprawdzić, czy może jeszcze tam jest. Tablica upamiętniająca obecność TNT w tamtym miejscu na przełomie 82/83 na razie nie powstała.

Kiedy paręnaście lat temu udało mi się jako listonoszowi obsługującemu szkołę funkcjonującą w budynku byłej Zachęty zostać na chwilę wpuszczonym do tamtejszej piwnicy, to miałem wrażenie, że czas się w tamtym miejscu zatrzymał. Być może szkoła nie wykorzystywała tego miejsca zbyt intensywnie. Kiedy w roku 1982-gim TNT dostał zielone światło na zaadoptowanie dla siebie tego miejsca, było one mocno zabałaganione i zakurzone. Podczas procesu sprzątania wybuchła drobna afera, gdyż Światek Karwat, człowiek czynu spontanicznego, skuł kawałek ściany, bo taką miał koncepcję. Kiedy po latach odwiedziłem to miejsce, to może bez stuprocentowej pewności, ale jednak miałem mocne poczucie, że jego koncepcja zwyciężyła.

Miejsca poza percepcją pamięci

Kiedy już w roku 2000-którymś, w czasach krótkiej symbiozy TNT z Teatrem Solskiego, grałem w „Intensywności Szkła Poza Percepcją” na scenie Pałacu Młodzieży będącej wtedy dla Solskiego sceną zastępczą, to korzystając z pomieszczenia pełniącego funkcję tymczasowej garderoby, znalazłem się jednocześnie w pierwszej siedzibie TNT. Ta pierwsza siedziba składała się z dwóch pomieszczeń. W tym drugim, akurat w latach budowy nowego gmachu Solskiego niedostępnym, współpracujący z TNT na początku lat osiemdziesiątych Marek Sak namalował na ścianie jakieś freski. Gdyby konserwatorzy zabytków ściągnęli kilka warstw farby, które najpewniej pokryły te malowidła, to dałoby się może odtworzyć atmosferę tamtych lat. Nie potrafię już sobie przypomnieć, czy okno przez które opuściłem Teatr Nie Teraz na chwilę, to było to w pomieszczeniu garderoby, czy raczej to w tym drugim, niedostępnym z zamalowanymi malunkami Marka Saka.

Ze wspominaniem po latach tych miejsc jest też problem taki, że pojawiały się one w historii TNT w różnych kontekstach niemalże cyklicznie. Cykle te bywały najczęściej chaotyczne i trudno byłoby określić jakieś zasady według których się toczyły. Po prostu Tomasz Żak ciągle poszukiwał możliwości działania, a możliwości takie mogły się otworzyć w tym samym miejscu, w którym kiedyś się zamknęły. Spektakl „Zdrada”, w którym byłem znów nieodzywającym się aktorem, ale po raz pierwszy gitarzystą i kompozytorem, miał też swój pokaz w piwnicy Zachęty. Było to wydarzenie z dzisiejszego punktu widzenia co nieco absurdalne. Stowarzyszenie Architektów miało spotkanie karnawałowe z jedzeniem, piciem i kimś kto puszczał muzykę do tańca, być może już wtedy był nazywanym didźejem. I w ramach przerwy albo też dodatkowej atrakcji TNT pokazał swój spektakl. Trochę absurd, ale Tomasz Żak od zawsze lubił niestandardowe formy działalności. Z takim karnawałowym przytupem przy akompaniamencie didżeja, mojej gitary i Marzeny Ryś na grzebieniu TNT wszedł w rok 1985.   

05


ciąg dalszy nastąpi